Nikt dawno nie pisał to pozwolę sobie temat odświeżyć.
W tym roku zdecydowałem się, że spróbuję siły w maratonach MTB (a i nie tylko) - w ramach Kaczmarek Electric MTB. Bo czemu by nie.. noga jakaś jest, można było spróbować zawalczyć i przekonać się, jak wypadam w stosunku do innych.
Debiut odbył się w Rydzynie, jechałem na dystansie Mini, zresztą jak i pozostałe maratony. Trasa na tym dystansie w sumie płaska, jazda dojazdami pożarowymi po lesie. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie wielkość imprezy - ponad 1000 uczestników, wszędzie różne punkty, po wyścigu można było na spokojnie z ludźmi pogadać o tym, widzieć w nich taką samą pasję. Po prostu coś wspaniałego! A co do wyścigu.. to nie dałem z siebie wszystkiego bo nie miałem licznika widocznego na kierownicy, przez co nie byłem pewien na jakim dystansie jestem i na mecie był jeszcze pewien zapas. Wynik jest był dobry - starczy powiedzieć że po tym wyścigu przesunięto mnie z sektora 6 (na nim się zaczyna jak się jest nowym) od razu na 3.
Po miesiącu kolejne zawody, tym razem w Żarach. Jechałem z zamiarem uderzenia na Mega, ale byłem przetrenowany i niespecjalnie wypoczęty po poprzednim dniu - zmęczony i rozkojarzony. A tu już płasko nie było.. zaatakowałem trasę trudną technicznie (sporo stromych zjazdów pełnych korzeni) z ogromnymi brakami w technice i na sztywnym widelcu. Efekt taki, że podczas wyścigu zaliczyłem 2x wywrotkę, dwa razy przelatując przez kierownicę. Za pierwszym razem "luzik", za drugim dostał mocno bark, na tyle mocno, że ostatnie 5 km z trasy o jakże kosmicznej długości ledwie 20 km wręcz "człapałem się" byleby dojechać, byle już tak nie bolało. Tego samego dnia SOR, prześwietlenie - na szczęście nic nie było. Mijają dwa miesiące, a bark nadal przy pewnych ruchach pobolewa, ale niedawno byłem na USG i wiem, że jest ok. Ten maraton dał wiele do myślenia - obudził lęk i respekt w terenie, do tego zmotywował do powrotu do amortyzatora. Ogólnie kosztowna to była zabawa.
W międzyczasie wyścig innego typu - sztafeta triathlonowa na długości 1/4 Iron Mana. Kolega płynął, inny biegł, a ja miałem za zadanie będąc w środku jechać na rowerze - 45 km, szosa i pełne prucie. Nie byłęm w pełni formy, ale w sumie nikt z nas nie był, a jedna z osób do tego po nocce
Pojechaliśmy na zawody w Mietkowie, wzięliśmy udział i wyszlo to nieźle. Dało mi też pogląd na to, jak wyglądają zawody gdzie leci się szosą - i przyznam szczerze, że choć człowiek czuje się nieco jak chomik w kołowrotku (po prostu prujesz ile się da), tak wrażenie lekkości, szybkości.. no robi swoje, po prostu.
Wspomniana kontuzja wykluczyła mnie z lokalnego rajdu MTB, ale pojawiłem się na kolejnym etapie Kaczmarka w Kargowej. Tutaj odbyło się bez żadnych nieprzyjemnych niespodzianek, choć jechałem już zupełnie inaczej: na prostych i płaskich odcinkach owszem, na maxa, ale na zjazdach gdzie nie byłem czegoś pewien, po prostu schodziłem z roweru. W efekcie wynik był już daleki od tego czego bym oczekiwał (około środek stawki na dystansie mini). No i ten rajd spowodował, że przemyślałem sprawę i postanowiłem dać sobie spokój z MTB, przynajmniej na jakiś czas - życie się zmienia, sporo w nim się zmienia, lubię jeździć, ale ryzykowanie tego typu to za wiele (tzn. byłoby ok, gdyby nie chęć walki do upadłego), już wolę mijanie przez TIRy.
Co dalej? Nie wiem, na razie nieco uporządkowałem rowery, mieszam obecnie jazdę na rowerze z bieganiem, uczę się też pływania, choć to idzie dosyć ciężko bo "trudno mi zaufać wodzie". Na koniec kilka słit foci, a co tam, pochwalę się!